Albo samochody są dzisiaj antypuszyste – albo ja jestem antymotoryzacyjna. I nie jest to kwestia wielkości samochodu, bo nawet 3.5 – tonówka mojego syna potrafi mi przysporzyć problemów. Zacznijmy więc od niej.
Przede wszystkim powinna być niskopodłogowa jak autobus. Spróbujcie założyć „drepczące” szpilkowe czółenka, wąską spódnicę, ważyć… ileś tam kilo i sięgnąć kolanem na wysokość nosa, żeby się dostać na pierwszy stopień. Zapewniam was, że to sztuka nad sztuki. Jakby wszystkiego było mało, to jak już się usadowię… to nie mogę sięgnąć nogami do podłogi, co by się zaprzeć przy hamowaniu – i przy każdym ekscesie drogowym mojej latorośli zwisam na pasach nad podłogą.
Wszystkie inne samochody również są dla mnie wrogim środowiskiem. Jechałam niedawno z koleżanką jakimś prześlicznym i nowoczesnym samochodzikiem, tyle że trzydrzwiowym. Pech posadził mnie z tyłu. Wleźć jakimś cudem wlazłam, bo było głową do przodu, ale wyleźć za diabła nie mogłam. Nogi wystawiłam, a reszta utknęła. Wyszarpałam się stamtąd na pół goła i jeszcze obśmiana przez właścicielkę. Jak byłam piękna i młoda wożono mnie najczęściej maluchami – w tych zamierzchłych czasach to wcale nie było byle co! Tyle, że gabarytowo to one mi zupełnie nie odpowiadały, a już do uprawiania sportów nie nadawały się wcale. Kiedyś omal sobie nie wyrwałam nogi, która uwięzła w uchwycie umieszczonym w dachu samochodu!
Najbardziej jednak odpowiadają mi mercedesiki. Są cudne pod względem przestrzeni. Można się spokojnie kręcić, siedzieć z podwiniętymi nogami – tyle, że siedzenia to jednak mają ciutkę za nisko. Nie potrafię wsiadając normalnie usiąść, tylko zawsze klapnę z góry jak worek kartofli na wóz. Nie potrafię obliczyć odległości pupy od siedzenia.
Z tych wszystkich przemyśleń wynika jasno, że powinnam sobie przygruchać kierowcę autobusu miejskiego, najlepiej niskopodłogowego. I wszystko byłoby wtedy bardzo fajnie, ale jakby na randki przyjeżdżał z takim opóźnieniem jak na przystanki… to już chyba lepiej zafundować sobie rower.
Tagi: humor